Czym właściwie jest genius loci? Czy da się go zdefiniować – czy raczej tylko poczuć?
W naszej włoskiej wyprawie w dniach 30 maja – 6 czerwca br. nie chodziło jedynie o zwiedzanie, lecz o doświadczanie tego, co ulotne, a jednocześnie poruszające. O próbą uchwycenia i zrozumienia genius loci, ducha miejsc, przez które prowadziła nasza podróż.
Genius loci łatwiej poczuć niż opisać. Przewodnicy częściej mówią o historii i estetyce, tymczasem duch miejsca działa po cichu, pozostając wyczuwalnym w miejscach (nie)oczywistych. Jest bogaty w konteksty, narracje i dobrą energię.
Wędrówka przez Włochy była dla nas nieustannym spotkaniem z genius loci – niekiedy życzliwym i ciepłym, innym razem milczącym i onieśmielającym. Widzieliśmy go w monumentalnej Florencji i gwarnej Bolonii, ale także w skromniejszej odsłonie: w wąskich uliczkach Ankony, na malowniczych wzgórzach Urbino, w spokojnej Rawennie czy na promenadach Cattoliki.
Obecność ducha miejsca nie podlega prostym zasadom – jego siła nie zawsze idzie w parze z wiekiem czy rangą. Bywało, że najwspanialsze zabytki wydawały się nam go pozbawione, podczas gdy zwykłe miejsca emanowały aurą tak silną, że nie sposób było jej zignorować. A my, wędrując i chłonąc te przestrzenie, mogliśmy poczuć, że genius loci był tam z nami – obecny, choć nienazwany.
Szlakiem niewidzialnego ducha
San Marino dało nam chwilę oddechu i poczucie zanurzenia w czymś niemal nieuchwytnym. Wystarczyło przysiąść na kamiennym tarasie, by dostrzec twarz średniowiecznego wartownika – czujnego, ale dyskretnego. Niedaleko stąd leży Gradara – miejsce niewielkie, lecz naznaczone wyrazistym śladem historii. To dawna siedziba rodu Malatestów, skrywająca wspomnienie tragicznej miłości Paola i Franceski da Rimini, uwiecznionej przez Dantego w „Boskiej komedii”.
Bolonię mogliśmy spokojnie „odhaczyć” z listy miejsc obowiązkowych. Jej duch wymykał się prostym etykietom. Czasem pachniał kawą pod portykami, innym razem znikał bocznym wyjściem uniwersytetu. To duch wiecznie młody i niepokorny – studencki. A potem była Ravenna – jakby stworzona na przekór wcześniejszemu zgiełkowi. Wystarczyło jedno odbicie światła na mozaikowym fryzie, by zrozumieć, że to miejsce nie musi mówić głośno. Genius loci Rawenny przemawia szeptem – przez złote tło absydy bazyliki Sant’Apollinare Nuovo, przez ciężar kamieni, które pamiętają czasy cesarzy i świętych. A przede wszystkim – przez prostotę grobowca Dantego, który wśród złota i przepychu mówi najciszej, urzekając swoją powściągliwością.
We Florencji podążaliśmy klasycznym szlakiem – od katedry Santa Croce po bazylikę San Lorenzo – trochę jakby z obowiązku. Genius loci tego miasta balansuje między wzniosłością a przesytem. Być może dlatego łatwiej go odnaleźć nie na dziedzińcu Palazzo Vecchio, lecz na kamiennym Moście Złotników na rzece Arno, w zapomnianym sklepiku ze starociami, w odbiciu katedry migoczącym w szybach wystaw. Duch Florencji nosi w sobie powagę słów Dantego i subtelny uśmiech, jak z płócien Botticellego.
Prawdziwego ducha szukaliśmy też poza utartym szlakiem – w spokojnych zakątkach Ankony, rozpiętej między lądem a morzem, gdzie z tarasu bazyliki San Ciriaco roztacza się widok, który koi – na zatokę, port i rozległe wody Adriatyku. W cieniu renesansowych krużganków Urbino, w chłodzie pod Palazzo Ducale, można było poczuć obecność przeszłości, która wciąż oddycha między cegłami.
Naszą codzienną przystanią była Cattolica. Pobliskie plaże pełne były słońca, śmiechu i bezkarnie młodej energii. Tam genius loci nie przemawiał patosem – nie niósł się echem historii, lecz rytmem fal, zapachem soli i gwarem wieczornych spacerów. Uśmiechał się z kameralnych uliczek i zapraszał do przysiadania oraz snucia rozmów.
Nie tylko podróż – wspólna opowieść
To właśnie we włoskiej scenerii poczuliśmy, że genius loci ożywa w kontakcie z naszymi emocjami, wspólnymi przeżyciami i uważnością – w chwilach zachwytu nad widokiem, w śmiechu na plaży czy w ciszy pod sklepieniem bazyliki. Osobliwość i osobność odwiedzanych miejsc miały dla nas szczególne znaczenie. Ale nie mniej ważna była radość bycia razem. To właśnie w codziennych momentach – w rozmowach, dzieleniu się wrażeniami, niespiesznym spacerowaniu – narodziło się coś więcej niż tylko wspomnienia. Pojawiło się poczucie więzi, które nie zgasło wraz z końcem podróży.